Przeżywane dziesiątki razy, w ulicznym pośpiechu, zamyśleniu, wreszcie chęć, żeby o tym napisać. Na ulicy pół chodnika zajmują parkujące samochody, z drugiej strony – schody i zejście do pubu, w środku przystanęła kobieta w czarnym płaszczu, wysoka, siwa, przykłada komórkę do ucha. Pojawiający się za nią chłopak, szczupły, a z przeciwnej strony – idący ja; spotykamy się, w ułamek sekundy mierzymy wzrokiem, bo jak tu przejść. I to, co lubię, co napełnia mnie drobną nadzieją w tym mrówczym miejskim cyklu automatycznych, bezmyślnych odruchów – kobieta nieznacznie uchyla się, młody chłopak przystaje, a ja, w odpowiedzi, nie śmiem przejść pierwszy, więc delikatnie się mijamy, wyczekując, nie patrząc, wyczuwając.
Kilka kroków dalej, na skrzyżowaniu, stara, chuda dozorczyni zamiata liście wzdłuż krawężnika w świetle ulicznych lamp.
– Jakie ładne… – są czysto żółte, lekkie, niepomięte.
– Co pan mówi?
– Mówię, że ładne…
– Tak panie, trzeba zmieść dzisiaj, bo do jutra będzie gnój. Jak popada.
– No tak. A będzie tego jeszcze więcej.
– E panie, więcej już nie będzie. Niech pan patrzy.
Patrzę w górę, rzeczywiście, na gałęziach już niewiele…
– No to dobrze, że będzie mniej.
– Co pan mówi?
– Że lepiej będzie, bo będzie mniej.
– E, panie, to przyjdzie śnieg. Ze śniegiem to dopiero będzie.
Ma kobieta rację, przyznaję. Co by tu powiedzieć?
– A na wiosnę?
– …panie, a kto wie, czy dożyjemy do wiosny.
Znów ma rację.
– Idzie pan do kościółka? – przed nami, w tle, również na żółto, kościół karmelitów.
– Nie, ja jeszcze do pracy.
– No to niech pan idzie, bo się pan spóźni.