Mongoł poszukiwany

(Tu na blogu miałem po prostu patrzeć, a popadłem w filozofowanie. Wracam więc do moich zamierzeń. Do spisania tej małej historii zainspirował mnie tekst Bogdana Wróblewskiego „Żyd z Widzewa poszukiwany”, GW 24 sierpnia 2012, str. 6)

 

– Co rechoczesz Mongole!!

Wściekły głos padł gdzieś z lewej strony i wyrwał mnie z błogiego zamyślenia. Ciarki przeszły po plecach, w mgnieniu oka zdałem sobie sprawę, że się zamyśliłem, i to na ulicy. A to nie jest rozsądne zamyślać się na ulicy dużego polskiego miasta; im większe miasto, tym mniej rozsądne. Nie tylko ze względu na jeżdżące po chodnikach, wbrew przepisom oczywiście, rowery, ale też dlatego, że chyba każdy ma w pamięci historie o przechodniach, którzy ni stąd ni zowąd oberwali w środku dużego miasta, w samo południe.

Są ludzie, którzy po prostu nie lubią uśmiechniętych (ktoś pamięta Kabaret POTEM? „Nie lubię, jak się ludzie cieszą!”). Może dlatego, że każdy uśmiech w polu widzenia interpretują jako śmiech „z nich” zamiast uśmiechu „do nich”. Po czym starają się szybko, kilkoma sprawnymi ruchami kończyn, „wyjaśniać” sytuację. Tak więc bezpieczniej jest pozostać w ich obecności poważnym bądź obojętnym, czego ja, będąc w beztroskim zamyśleniu, niestety nie dopełniłem.

Z lewej strony pojawił się krępy mężczyzna. No, powiedzmy młody człowiek, w spodniach od dresu dawno nie pranych i w dresowej kurtce z postawionym kołnierzem. Po pierwszym szoku odetchnąłem; z prawej strony mijały mnie trzy uśmiechnięte osoby, jeden mężczyzna i dwie kobiety, wszyscy o czarnych włosach i twarzach, które z pewnością nie były słowiańskie. Czy były mongolskie? Ja bym powiedział, że raczej koreańskie, ale ja się tak dobrze nie znam. Nie tak dobrze, jak „chłopczyk” w dresie. Bo ja tutaj, to znaczy w okolicach dworca głównego, jestem tylko dwa razy dziennie, i to na krótko – przechodzę tędy idąc do pracy i z powrotem. A on, jak się wydaje, jest tu bywalcem, może być zatem „specjalistą od cudzoziemców”. Jedno stało się jasne – jego słowa nie były skierowane do mnie.

Odetchnąłem i pomyślałem, że jeśli mam w życiu jeszcze oberwać, nie będzie to teraz. Lecz szybko przyszło do głowy, że oto mogę stać się świadkiem gorszącej sceny. I właśnie jako świadek, jako obywatel, jako człowiek po prostu, i niestety również jako gospodarz w tym kraju, przyjdzie mi udzielić pomocy moim (naszym) dalekowschodnim gościom. A ponieważ wiem, że na szybką pomoc sił porządkowych nie mogę liczyć, zacząłem się gotować na to, że jednak oberwę sam.

To wszystko przebiegło w kilka sekund, w trakcie których „byczek” z lewej zrobił parę kroków do przodu, skrzywił twarz i sprawnym ruchem głowy w przód, jak byczka właśnie, posłał coś tam na chodnik przed sobą. Potem, uspokojony, poszedł dalej. Goście minęli mnie i zniknęli w tłumie. A ja wsiadłem do autobusu.

No i o co to całe pisanie…?