Właśnie zdałem sobie sprawę, że Maria Lech, jedna z moich pierwszych nauczycielek, w dodatku – nauczycielka muzyki – musi już nie żyć. Zaskoczyła mnie ta myśl, bo w mojej pamięci ona ciągle żyje. Pozostała taką, jaką ją pamiętam ze szkoły, gdy ją kończyłem, mając czternaście lat.
Na lekcjach rytmiki było mi z nią bardzo dobrze, może też dlatego, że w naszej małej szkółce, dyktanda ze słuchu zwykle pisałem bezbłędnie. Kiedy zorientowała się, że umiem grać wymyślane na poczekaniu motywy, pozwalała mi akompaniować, podczas gdy inne dzieci miały ćwiczenia ruchowe.
Pamiętam, jak wydobywała ze mnie to, co umiem, zostawałem z nią po lekcji, przynosiłem nuty z muzyką z filmu „Akademia Pana Kleksa” i grałem przed nią. A raz, na lekcji, gdy koleżance ustąpiłem miejsca, przerwała zajęcia i pokazała to innym dzieciom. Głupio się wtedy czułem, ale dziś – wspominam to i cieszę się z tego, że zauważyła, że dzieciak zrobił coś dobrego. Postanowiłem, że na zajęciach, które ja czasem prowadzę, będę robił tak samo.
Dziś, w mojej głowie, odbył się jej pogrzeb. A może niepotrzebnie. Byłoby lepiej, gdybym o tym nie pomyślał. Może właśnie dlatego chodzenie na pogrzeby to nie musi być świetny pomysł. A może wręcz przeciwnie – obecność na pogrzebie to wyraz odwagi, bo mimo tego, że stwierdzamy niezbicie, że kogoś już nie ma, to tym silniej postanawiamy, że podtrzymamy jego życie w naszej pamięci.
lubie Cie:-)