W świąteczny poniedziałek przyszedł sąsiad, odwiedzić. Przyszedł w porze obiadowej, czy to przypadkiem czy nie przypadkiem. Może zobaczył samochody, które zajechały przed ostatnią w rzędzie zagrodę, w tej rumuńskiej wsi. Wiedział, że są goście i nie będzie jedynym. Niedużego wzrostu, o ciemnej skórze, okrągłej twarzy, dużych oczach i czarnych włosach. Kontrastował z nimi biały, wysoki kołnierz koszuli, a także jasnoniebieski niebieski sweter, z niewielkim wcięciem pod kołnierzem. Ubranie, słowem, świąteczne.
Zgarbiwszy się pochylił głowę w stronę talerza i pochłaniał w skupieniu i z namaszczeniem obiadowe danie. Pozostali skończyli już wcześniej, łącznie z dziećmi, które przy pierwszej okazji opuściły towarzystwo przy stole. On, drobną swą postacią i niewinnością twarzy wyglądał jak nieco większe dziecko, tylko powolność i oszczędność ruchów, spokojne, opanowanie rozmarzenie świadczyły o tym, że cechy te zostały już utrwalone przez życie, i skoro się ostały, to muszą wynikać z czegoś więcej niż prostoduszna nieświadomość.
Po obiedzie wyjął skądś, nie wiem skąd, flakonik perfum i z tym samym rozmarzeniem w oczach zaczął raczyć nimi nieliczne w tym towarzystwie kobiety. Na ich twarzach, bez słów, pojawiło się podobny spokój, i coś jak spełnienie.
Widok owego sąsiada wzbudził we mnie tak silne uczucie, że nie zrobiłem mu zdjęcia. Musiałbym dokonać czegoś jak gwałt, żeby wycelować obiektyw i nacisnąć spust. Gwałt ten najprawdopodobniej byłby dokonany na mnie samym, bo nie sądzę, aby on poczuł się dotknięty. Tak więc zdjęcia nie mam, i może samemu się usprawiedliwiając twierdzę, że chyba dobrze. Bo w pamięci pozostał mi jego obraz, a gdybym zrobił zdjęcie, to mogłoby ono nie dorównać temu, co pozostało w mojej wyobraźni.