We wsi niedaleko Dej w Rumunii zagrody wiejskie ustawiają się wzdłuż gruntowych dróżek, które odchodzą od głównej, asfaltowej drogi. Na każdej z tych dróg, siłą rzeczy jest gospodarstwo, za którym rozciąga się już tylko pustka. Tutaj jest nią szeroka na kilka kilometrów równina, który kończy się tam, gdzie nagle wyrasta pagórek. To nie tyle pagórek, co wielki pagór, góra – powiedzielibyśmy my, Polacy, przyzwyczajeni do tego, że np. Beskid Wyspowy to już właśnie góry.
Po zapadnięciu zmroku do jednego z ostatnich w rzędzie gospodarstw zawitał kapłan, wypełniając rytuał zwany u nas „po kolędzie”. W tutejszym języku kapłan ten określany jest mianem, który dosłownie znaczy „rodzic”, poprawniej „ojciec”. A po naszemu po prostu pop.
Wszedł przez drzwi wejściowe do malego przedpokoju, a wraz z nim dwie osoby – kobieta i młody mężczyzna. Kobieta okazała się być jego żoną, a mężczyzna – synem. Wszyscy bardzo wysocy, ubrani byli w sposób nie zdradzający żadnym szczegółem kapłańskiej rodziny czy posługi. Pop stanął na środku małego pomieszczenia i wnet zabrzmiał jego dźwięczny głos. Śpiewał kolędę o wielu zwrotkach nie oszczędzając głosu i nie tracąc tempa na żadnej zwrotce; dźwięcznie i śpiewnie, z zaciągiem przypominającym bliskowschodnie motywy. Słuchając go nie sposób nie przypomnieć sobie, że przecież Rumunia leży właśnie na drodze do Turcji, Syrii Iraku i Arabii Saudyjskiej, gdzie w każdej melodii rozbrzmiewają charakterystyczne frazy.