Od kilku lat powstaje cykl pt. „Kocham moje miasteczko”. To praca z gatunku tych, które powstają dla samego fotografa, który nie czuje szczególnej potrzeby pokazywania jej komukolwiek. To wyrwane fragmenty z rzeczywistości, która staje się przeszłością, i stała się już w momencie zrobienia zdjęcia.
Na ścianie tego domu kładą się cienie stojącej naprzeciw niego, nowej kamienicy. Za rok, może dwa, tego domu nie będzie, zastąpi go 2–3 piętrowy budynek. Dziś takiego go zobaczyłem, wracając pieszo ze szkoły, po odprowadzeniu dzieci. Z tej samej szkoły, tą samą drogą, którą chodziłem trzydzieści lat temu.
Z tym, co jeszcze pozostało, wiąże się wspomnienie z dzieciństwa. Chodziłem do szkoły muzycznej, która organizowała zajęcia po lekcjach w szkole podstawowej. Zimą, gdy wracałem do domu, było już ciemno. Gdzieś spoza tego budynku zaczęły dobiegać głośne krzyki. Był to ryk, potworny, nieludzki. Ze strachu nogi stały się sztywne, szedłem jak na szczudłach, nie mogłem uciekać. Bałem się, że jeśli się zdradzę, że słyszę ten skowyt, to z ciemnej ulicy dopadnie właśnie mnie sprawca masakry, która musiała się tam odbywać, i wciągnie mnie do niej. Potem wiele razy słyszałem ten głos we śnie…
Dlaczego więc kocham moje miasteczko? Bo plusy przeważają, tak myślę. A nawet minusy, takie jak ten, z biegiem czasu tworzą atmosferę jak mistyczną, bo odległą i niewyjaśnioną.
Pięknie napisane.. trudno się nie zgodzić.