Polityką nie interesują się ostatnio wcale. Po tym jak, na tym blogu zresztą, zawiedziony, ogłosiłem mój rozwód z tą dziedziną życia, nie czułem większej pokusy powrotu. Dopiero niedawno zastanowił mnie pochód Janusza Korwina-Mikke. To przejrzałe, wielokrotnie nieświeże, archaiczne wyborcze danie odżywa kolejnym życiem, niczym zleżały ser pleśniowy, dla którego trudno stwierdzić, czy kolejna, powstała właśnie warstwa to kontynuacja tego samego spacyjału, czy wreszcie wystarczający dowód, by posłać go do kosza.
A jednak jego notowania wzrastają. A z nimi – powraca pytanie, czy w Polsce, w środkowej Europie, możliwy jest jeszcze dyktatorski scenariusz, zrealizowany przy pomocy skrajnej demagogii, arogancji i ignorancji. Innymi słowy – czy mimo inwektyw, oskarżeń, oszczerstw, pomówień, wzajemnego podsłuchiwania, upubliczniania, policzkowania (sądzę, że to dopiero początek), mimo oznak niezrównoważenia psychicznego osób pretendujących do „góry”, ja, zwykły człowiek, będę mógł prowadzić w miarę spokojne życie. Czy jednak należałoby pomyśleć, choćby wstępnie, o opuszczeniu kraju.
Może powinienem powrócić do działów „polityka” w dziennikach i tygodnikach? Może uchwyciłbym ten moment, ten ostatni, którego nie przegapiły osobistości świata nauki i kultury, opuszczając Niemcy, zanim w 1939 roku zamknięto im drogę odwrotu? Może jakimś moim głosem, wątpłym, wśród moich znajomych, kolegów z pracy, może na którymś z blogów, przyczyniłbym się do powstrzymania biegnącej ku nam, samobójczej fali?
A może my, Polacy, ciągle jesteśmy sobą. Może to tylko trochę narodowej piany, sarmackiej buty, ochoty na pomachanie sobie szabelką, na swoje pięć minut. I nie chodzi o to, aby czegoś dokonać, coś naprawdę zmienić. Nie jesteśmy tak skrupulatni jak Niemcy, więc nie wyjdzie nam III Rzesza. Nie jesteśmy też na tyle bezrozumni, aby oddać do szczętu władzę grupie politycznych graczy z chorobliwymi ambicjami. Mam nadzieję, że znów wyjdzie tak sobie, może nawet byle jak.
W takim razie – nadzieja powraca. Zostaję.