To niemożliwe obiektywnie pisać o spektaklu, przy którym się pracuje. Nawet, jeśli po premierze zbiera złe recenzje, my, zespół obsługi sceny, chcemy go bronić. Zżywamy się z nim, rozumiemy go, słuchaliśmy reżysera na próbach, patrzyliśmy na kreacje aktorów, stworzyliśmy własne interpretacje. Siedzieliśmy albo staliśmy godzinami w czeluściach sceny, skryci za kotarą, dekoracją, w ciemności, obok rozgrzanego reflektora lub szemrzącego głośnika, w wąskim przejściu między wiązkami kabli a sznurownią. Ciągnęliśmy niezbędną linę, popychaliśmy najważniejszy element scenografii. Popychaliśmy w ściśle określonym momencie, na słowo, dźwięk, krok, z ekspresją, w zgodzie z taktem scenicznym, rytmem słów, melodią dźwięków, zmianą świateł. Dlatego złości nas, kiedy ktoś, kto przyszedł tylko na jeden spektakl, podważa potem sens naszej pracy.
Kiedy spektakl okazuje się sukcesem, nie obrastamy w piórka. Wiadomo – dokładamy tylko małą część, po prostu robimy fizycznie to, co nam każą twórcze głowy pogrążone w chmurach. Tu, teraz – dzieje się, a my tkwimy w samym środku.
„Ostatnie 300 metrów” jest sukcesem, to nie ulega wątpliwości, niech nikt nie próbuje twierdzić inaczej. Pracuję przy tym spektaklu i wiem. W dodatku jest tutaj coś, czego nie ma przy żadnym innym spektaklu. Zasiadam na moim stanowisku i patrzę na stół mikserski. Inne spektakle nie wymagają aż czterech odtwarzaczy. Oto mam pod palcami dwa przeciwstawne dźwięki. Jeden pozytywny, optymistyczny, dodatni. Drugi pochmurny, złowieszczy, złowrogi. Mieszam te dwa nastroje podążając za akcją na scenie, za jej klimatem. Trzeci odtwarzacz uruchamiam na różne wydarzeniom z życia bohaterki, pojawia się wtedy nowa wartość. Czwarty kanał transmituje dźwięk z projekcji.
Po lewej stronie mam kanały mikrofonów bezprzewodowych. Aktorka jest jedna, a mikrofonów są dwa. To dlatego, że mikrofon może się zepsuć. Ale nie może się zepsuć w tym spektaklu. Taka sytuacja – bez mikrofonu nie ma przedstawienia. Specyficzny kostium, ruchy, zmagania na scenie mogą uszkodzić mikrofon. Lidia Olszak jest na scenie samotna, nie może zejść choćby na sekundę, by cokolwiek poprawić. Gdyby przerwała, czar natychmiast pryśnie i będzie to koniec przedstawienia: „przepraszamy, mikrofon się zepsuł, idźcie państwo do domu, dobranoc”. To byłoby bardzo nieteatralne, więc zapinamy Lidii dwa mikrofony.
Jednak wyjątkowość tego spektaklu nie wynika z liczby kanałów na mikserze. Ważniejsze jest to, że odkąd Lidia wychodzi na scenę, trudno zaprzeczyć, że nie jest Wandą Rutkiewicz. Przechodzimy razem z nią przez przygody, wspomnienia, dramaty i radości z jej życia i jesteśmy przekonani, że to rzeczywiście Wanda. Ktoś powie – to normalne, przecież na tym polega praca aktora. To prawda, ale w różnych spektaklach udaje się z różnym skutkiem. Tutaj udaje się znakomicie, nikt nie zaprzeczy. Wszystko jedno, czy Wanda zdobywa kolejny himalajski szczyt, czy trafia na plażę nudystów, nie ma wątpliwości – jest przed nami Wanda.
Chodzi mi jednak o coś jeszcze innego, co jest dla mnie niepowtarzalne i osobiste. O ukryte, ciche marzenie, którego nawet się boję. Dawno powstała we mnie myśl, i zacząłem się zastanawiać, jak można by ją zrealizować: jeśli umierać, to właśnie w górach.
Nie zamierzam mojego zejścia przyspieszać, ale gdybym mógł mieć wybór – łóżko szpitalne czy dom spokojnej starości, wybieram góry. Przyznajcie, każdy może mieć takie myśli. Ja akurat pracuję w zespole obsługi sceny i w tym przedstawieniu trafiłem na mój temat. Gdy uruchamiam fragment muzyczny pt. Umieranie (w scenariuszu na stronie 19), mój plan posuwa się o mały kroczek naprzód. Nie wiem, ile zostało mi jeszcze metrów, to trochę komplikuje sprawę, ale mam nadzieję, że ciągle więcej niż trzysta.
Teatr Bagatela w Krakowie
Ostatnie 300 metrów
https://www.bagatela.pl/spektakl/ostatnie-300-metrow