Z Piotrem Kubicem rozmawia Małgorzata Marszałek. Poznali się ponad dziesięć lat temu, kiedy ona redagowała gazetę o cukrzycy, a jego zaangażowała do pisania tekstów. Tym razem postawiła warunek – zrobię z tobą wywiad, ale w nim – ani słowa o życiu cukrzyka.
— MM: Kim jesteś, co robisz, oprócz bycia cukrzykiem, mierzenia sobie glikemii kilka razy dziennie i robienia zastrzyków?
— PK: Wiesz, wszystko, co można powiedzieć o człowieku, zostało już powiedziane. Jestem człowiekiem, takim jak miliony i miliardy. Cokolwiek Ci powiem teraz, znajdziesz to już zapisane, od setek czy tysięcy lat, w literaturze, teatrze, filozofii, a ostatnio również w naukach ścisłych. A
człowiek tak bardzo się nie zmienia na przestrzeni tysiącleci. Prawdy o nim poszukiwali więksi ode mnie odkrywcy,
możesz do nich sięgnąć [ha ha].
— Ha ha… i na tym byśmy mogli zakończyć nasz wywiad?
— Moglibyśmy.
— Nie dam się zbyć. Zresztą nie po to jechałam przez pół Polski, żeby skończyć po jednym zdaniu.
— Dobrze. Opowiem krótką historię. Kiedyś mój przyjaciel, rozwijający się psycholog, chciał mi zrobić sesję. Przekonywał, że pomoże mi ona w życiu z cukrzycą. Zadał pytanie w stylu: co jest dla ciebie najważniejsze? Odpowiedziałem. A on pytał dalej: dlaczego? Znów odpowiedziałem, a on zadawał kolejne pytania – dlaczego, dlaczego? Coraz bardziej byłem wewnętrznie rozedrgany i zaskoczony tym, co się ze mną dzieje.
— A co się działo?
— Doprowadził mnie do drżenia, do jakiegoś dziwnego, granicznego poruszenia. Myślę, że skłonił mnie do dotarcia do tego, co dla mnie najważniejsze, co mnie napędza.
— I co to było?
— Tajemnica.
— Nie powiesz?
— Właśnie powiedziałem – tym czymś, co mnie napędza, jest tajemnica. Konkretnie
sytuacja, w której docieram do granicy, za którą nie wiem, co się kryje. Kiedy czegoś nie rozumiem, nie wiem, jak coś funkcjonuje, kiedy coś wydaje się nielogiczne, ale logiczne być musi, bo istnieje i widać tego efekty.
— Może jakieś przykłady?
— Na przykład – nie rozumiem, jak reżyseruje się spektakl teatralny. Oglądam ten proces przez prawie dwadzieścia lat pracy w teatrze i ciągle nie wiem. To jest fascynujące, to mnie pociąga, nie daje spokoju, może właśnie dlatego, że mnie zupełnie przerasta.
— Hm. Ale przecież nie musisz się zajmować reżyserowaniem.
— Niby nie, ale zdałem sobie sprawę, że jednak tak. Na przykład mam dzieci. Tak zwane wychowywanie dzieci to nic innego, jak reżyseria.
— Myślisz, że podglądanie reżyserów przy pracy pomaga być lepszym rodzicem?
— Oczywiście. Czasem mam wrażenie, że to dokładnie to samo.
— Ale robisz też zdjęcia. Czy fotografując nie jesteś reżyserem?
— To zależy w jakiej fotografii. Przez wiele lat fotografowałem raczej jako obserwator – zdjęcia reporterskie, uliczne, a już na pewno w teatrze, gdzie najlepiej być niezauważonym i nie wpływać na obiekt. Zresztą fotografii uczyłem się w dużej części w teatrze i polecam ten sposób każdemu, kto tylko miałby taką możliwość.
— Dlaczego?
— W teatrze są próby, po wielokroć powtarzają się te same sytuacje, można próbować chwytać ten sam moment na różne sposoby. Poza tym, w dobrym teatrze, widz spotyka się z dobrym oświetleniem, kostiumami, choreografią, fakturą materiałów scenografii, a przede wszystkim – z ogromnym bogactwem osobowości aktorów. To bonanza dla fotografa. Czasem śmieję się, że na dobrym spektaklu fotograf musi się bardzo postarać, żeby zrobić złe zdjęcia.
— A sesje zdjęciowe?
— To coś zupełnie innego. Czy tu jestem reżyserem? Może bardziej partnerem. Nawet trudno o tym mówić, bo
porozumienie między fotografem a modelem, jeśli uda się je osiągnąć, tak trudno opisać słowami. Czasem zdjęcie, które się wtedy zrobi, jest tego wyrazem.
— Dlaczego mówisz: czasem?
— Bo w twórczości, szczególnie z drugim człowiekiem, nie ma pewników, żadnych gwarancji. To poszukiwanie, które nie musi skończyć się sukcesem.
— Sesje portretowe to poszukiwanie?
— Dla mnie jak najbardziej tak. Ciekawe, że nawet kiedy fotografuję przyjaciół, których znam od lat, mam wrażenie, że widzę ich na nowo. Bywam zaskoczony tym, co widzę na fotografiach. Próbuję zrozumieć to zjawisko, czuję, że jest w tym tajemnica, i to bardzo wciąga.
— Oprócz fotografowania piszesz teksty, grasz też na instrumencie, w teatrze zajmujesz się dźwiękiem. Czy coś łączy te dziedziny?
— Pewnie. Tajemnica!
— Jaka znów tajemnica?
— Do grania jazzu wciągało mnie jego brzmienie. Oczywiście oprócz wolności, którą jazz bywa przepojony. W szkole muzycznej nauczono mnie podstaw harmonii, ale one nie wyjaśniały, jak grać to, co słyszałem w jazzie. W ogóle uwielbiam ten moment, w którym coś, co na początku wydaje się chaosem, magmą, jest bezpostaciowe, w miarę poznawania zaczyna nabierać kształtów, sensu. Kiedy zaczynam rozróżniać poszczególne elementy, dostrzegać zależności, mechanizmy. Pamiętam, że kiedy byłem mały i ojciec otwierał maskę samochodu, ja tam zaglądałem i ten widok nic mi nie mówił. A po kilku latach mogłem już opisać, co tam jest, co z czym się łączy i dlaczego.
To przejście przez granicę poznania, w zasadzie – przesunięcie jej – to jest najpiękniejsza rzecz. Kiedyś myślałem, że to się znudzi, bo ileż można poznawać. Ale jest inaczej. Nasz świat jest tak skonstruowany, że wydaje się, że poznawać można bez końca.
— Czy można to nazwać uzależnieniem od poznawania?
— Rety, mam nadzieję, że nie jestem uzależniony! [ha ha]. Ciekawe, co powiedziałaby moja dziewczyna.
— A właśnie. Dziewczyna, a nie żona…?
— Nie używam określenia “żona”, bo ono kojarzy mi się z obowiązkiem. A ja żyję z nią z przyjemności, nie obowiązku.
— Ciekawa interpretacja… A co sprawiło, że ożeniłeś się… przepraszam, zacząłeś żyć z dziewczyną z innego kraju?
— Jak to co? Mówmy szczerze, facet żyje z kobietą, bo mu się ona podoba. To prosty mechanizm. Ale była tu też pewna tajemnica.
— Gdzieżby nie…
— Rumunia była krajem, o którym prawie niczego nie wiedziałem. No może tyle, że dochodzi do Morza Czarnego. Wtedy nawet jeszcze nie myślałem, jak mógłbym się tamtymi ludźmi dogadać.
— Ale nauczyłeś się rumuńskiego.
— Nauczyłem się, choć trwało to bardzo długo, zanim zacząłem swobodnie mówić. Mieszkamy w Polsce, nauka polskiego była dla Ioany najważniejszym zadaniem. Przez pierwszy rok rozmawialiśmy w domu po angielsku, potem przeszliśmy na polski. Ale gdy przekraczamy granicę Transylwanii, przechodzimy całą rodziną na rumuński. Nie wymagam tam szczególnej opieki [ha ha].
— Zastanawiam się, za jaką tajemnicą teraz się rozglądasz…
— Mam marzenia, ale chyba jest ich zbyt wiele, żeby w tym życiu zrealizować choć połowę. Jedno z nich to zrealizować krótki film dokumentalny, który byłby poruszający. Chciałbym wydać zbiór opowiadań. Powinienem też regularnie wystawiać swoje fotografie. Materiały do spełnienia tych marzeń gromadzę od lat, ale żeby je sfinalizować, potrzebuję spokoju i skupienia, a tego, jak na razie, brakuje. Chciałbym nie przestawać grać na pianinie, częściej występować przed publicznością, a to wymaga codziennej pracy. Chyba za dużo chciałbym.
— Siedzimy w twoim pokoju w teatrze. Widzę na biurku jakieś dokumenty – faktury, zapotrzebowania, leżą kable, wtyczki. Mała karteczka drobno zapisana. W kącie statywy, walizka.
— Tak, prawda. Mikrofon się zepsuł, trzeba oddać do serwisu. Karteczka to lista spraw do załatwienia – zakupy, wizyta w księgowości, zrobić miesięczny harmonogram, przypomnienie o terminach nagrań, sesji i tak dalej… Po prostu codzienność. Nie mówiłem o niej, bo… trudno dostrzec tu tajemnicę… Trzeba np. naładować baterie do kamer i lamp, bo jutro realizujemy nagranie. Przenieść pliki z ostatniej sesji do komputera i zrobić kopie zapasowe, zanim zacznę z nimi pracę. Sama logistyka, w teatrze, w którym dużo się dzieje [Teatr Bagatela w Krakowie], jest wyzwaniem. Frustruje mnie np. fakt, że prawie trzy godziny spędzam na dojazdach do pracy. Mnóstwo drobnych problemików do rozwiązania, drobnych szczegółów do ustalenia, zanim… Ale tak już chyba jest, po prostu…
Małgorzata Marszałek, grudzień 2018