W niedawnym tekście Nie kupię nowego samochodu chełpiłem się, że mój samochód jest tak stary i niepopularny, że nie muszę się martwić o to, że nagle zniknie bez śladu. Jak to się czasem zdarza, życie weryfikuje dumne stwierdzenia.
Dziś o 9 rano zostawiłem samochód na ulicach Krakowa i poszedłem do pracy. Około 19:30, wracając, zacząłem szukać kluczyków. I nie znalazłem. Oczywiście kluczyki można zostawić w różnych miejscach, jak np. na biurku, mogą też wypaść przy wyjmowaniu portfela i w ogóle mogą się zawieruszyć. W torbie noszę zapasowe kluczyki, więc to nie problem.
Zbliżając się do miejsca postoju czułem niepokój. Coś zawaliłem, to jasne. To była krakowska, ruchliwa ulica z szerokim chodnikiem, na którym stanąłem, a którym ciągle chodzą ludzie. Z daleka widzę, że auto jest, a zbliżając się stwierdzam, że w zamku drzwi tkwią…. kluczyki. Wystarczy przekręcić, by wsiąść i odjechać.
Oglądam ostrożnie i nieufnie, lecz wszystko wygląda po staremu – z tyłu dwa foteliki dziecięce są dokładnie tak, jak były; w bagażniku – nie brakuje niczego, radio Sony też jest (może dlatego jest, że wkłada się do niego kasety). I nawet ulubiona czapka z daszkiem na przednim fotelu.
I co o tym myśleć? Tylko proszę nie piszcie, co mam myśleć o sobie, bo to już mniej więcej wiem.