Historia zaczyna się dwadzieścia sześć lat temu. Ojciec i ja kupowaliśmy rower. Poszliśmy do WDT, czyli Wiejskiego Domu Towarowego, takiego na miarę tamtych czasów. I na miarę naszego miasteczka, które, bądź co bądź, otrzymało prawa miejskie w trzynastym wieku.
Było to zimą, dokładnie jak teraz, ojciec załatwił chyba jakieś raty, albo była dostawa rowerów po prostu, w liczbie sztuk dwa. Jeden z nich miał dziesięć biegów, szczytową ilość w owych czasach. I tego właśnie kupiliśmy.
Wraz z pierwszymi promieniami wiosny przemierzałem rowerem miasteczko i okolice. Wsie jak to wsie, wiadomo – domy, stodoły, podwórka, konie, zaprzęgi, furmanki, błoto na dziurawym asfalcie, zapachy wiosennej, schnącej gleby, wznoszących się z niej traw, listniących drzew. I pola. W sumie – wszystko tak, jak zwykle, wsie do siebie podobne, pola, lasy i pagórki. Chłonąc przestrzeń nie miałem pojęcia, że właśnie tu, gdzie teraz „ściernisko i kretowisko”, kiedyś powstanie coś na miarę San Francisco tej okolicy.
Mijały lata, kończyłem kolejne szkoły, mieszkałem w dużym mieście, aż kiedyś, po powrocie do domu, ojciec zaproponował, żebyśmy pojechali na narty.
„Czemu nie” – odparłem. Wyprawy do dalekich miejsc, do polskiej Mekki narciarzy, czyli Szczyrku, Korbielowa, Zakopanego, pozostawiły już we mnie niezatarte wspomnienia. Nie tylko dlatego, że jechaliśmy tam trzy godziny, lecz też dzięki temu, za co lubimy powieści – z powodu sporej dozy bólu i walki, czyli – nieszczęścia. Czy jednak nie przesadzam? Czy na takie miano zasługiwała, dajmy na to, sławna góra w Szczyrku o wdzięcznej nazwie „golgota”? Była „drogą krzyżową”, bo na jej niezliczonych i nakładających się na siebie nieskończenie muldach krzyżowały się nieustannie nasze narty, pomiędzy płatami czystego lodu oraz połaciami zeszłorocznej trawy. Znaliśmy już wtedy ze słyszenia zwroty „ratrak” oraz „przygotowanie trasy”.
„Nie, nie tam, pojedziemy tu, niedaleko” – zakomunikował ojciec. I pojechaliśmy. Wijącą się drogą, którą dobrze znałem z rowerowych wędrówek, teraz pokrytą białym puchem. Mijaliśmy znane mi miejsca, aż dotarliśmy do… San Francisco.
Wyrosło przed nami nagle, tu, gdzie jeszcze rok temu było tylko glebne błoto, las i pola. Objawiło się wraz z napisami „Parking” przyczepionymi do wysokich słupów. Były to latarnie stojące na skraju lasu. Między nimi wyznaczono trzy rzędy miejsc dla samochodów. Dalej znalazła się wypożyczalnia sprzętu narciarskiego, bar, oraz kasa, która sprzedaje przejazdy za pomocą kart magnetycznych. Obok – drzwi prowadzące do pokoju instruktorów, którym wystarczy szepnąć słówko, by zaraz zaczęli udzielać lekcji. Kilka metrów dalej – nieustannie palące się ognisko, otoczone ławkami z rozciętych pni drzew, stojak na narty, a jeszcze dalej – automatyczne bramki z bezdotykowymi czytnikami, prowadzące do podwójnego wyciągu orczykowego.
Po drugiej stronie stoku – mały, krórki wyciąg. Tam ktoś ciągle się przewraca, wypada, a gdy nie zahamuje, to wjeżdża rozpędem. Miły, młody człowiek z obsługi pomoże, nawet pobiegnie wzdłuż wyciągu, przytrzyma orczyk, a na nim – kolejnego, młodego (lub starego), ale już prawie narciarza. Wszystko tu jest okej, przecież uczymy się jeździć. Uczą się ludzie, którzy wcześniej na własne oczy nie widzieli ani wyciągu, ani nart na swoich nogach.
Stoku strzegą wycelowane w górę armatki śniegowe. A tam pod lasem – wielkie nieba – czy to możliwe? Najprawdziwszy ratrak, z czerwoną kabiną, szerokimi gąsienicami i zestawem do „pielęgnacji” śniegu – dokładnie taki sam, jak na Kasprowym Wierchu.
Zapada zmierzch i zapalają się lampy, jeździmy więc dalej; jeździmy, choć górka nie taka wielka, ale za to nasza, i zaledwie kilka kilometrów od domu. Jeździmy, a muld nie ma, jeżdżą nasze dzieci tutaj po raz pierwszy – cztero i pięciolatki. Jeżdżą chłopaki i dziewczyny ze wsi, bo to trendy; kto żyw ciągnie do naszego San Francisco, jeździć na nartach, a przynajmniej spróbować – to stało się takie proste, bliskie, swojskie.
Załączam zdjęcie, ale nie jest zrobione profesjonalnym aparatem, tylko tanią komórką. Dlaczego? Bo nie ma czego tu upiększać. To jest NASZE San Francisco, nie jakieś tam eleganckie i wypasione. Parkujemy jednak na ściernisku, wypożyczalnia to kontener zdjęty z ciężarówki, z zamontowanymi wewnątrz drewnianymi listwami służącymi za półki i wieszaki. I sprzęt narciarski – trochę porysowany i zmatowiały, przybył do nas stamtąd, gdzie komuś już się znudził. I gdyby nie San Francisco, nie miałbym na nogach nart o miłej nazwie Volki wraz z wiązaniami Salomon, i butami, które zapinają się łatwo jedną ręką, nie jak legendarne Fabosy.
Kiedy już wyjadę wyciągiem i tam, na górze, obejmę wzrokiem te parę zabudowań, wiejską drogę, wyciąg narciarski, do którego nie ma kolejki, i dalej, aż po horyzont – pola, to przychodzi mi do głowy, że jest to po prostu genialne. Że stało się coś, o czym bym nigdy nie pomyślał. Że w przerwie między odrabianiem lekcji z dziećmi, a dobranocką, łykamy haustami mroźne powietrze. Że widzę pospolite ruszenie ludzi, którzy zostawili telewizory, flaszki z tanim piwem i wódką, i zaatakowali ten zabielony stok, który jeszcze niedawno był tylko polem uprawnym. Niekiedy tylko nachodzi mnie pytanie, kto za San Francisco zapłacił, albo kto będzie musiał zapłacić, i czy przypadkiem właśnie teraz się nie zastanawia, z czego zapłaci. Lecz na wszelki wypadek tego wątku nie dociekam i nikogo nie pytam. Skoro miałem pisać pozytywnie, to niech tak zostanie.
—————–
Tytuł i parafraza nawiązują do piosenki Golec uOrkiestry pt. Ściernisko. Zdjęcia zrobiłem ja.