Kiedy ktoś zabiera się, żeby napisać coś o fotografii, to zwykle przyjmuje to postać krytyki. Pisze, co jest dobrze, co jest źle, dlaczego coś jest świetne itd. Tworzy się w ten sposób kultura krytyków, nawet jeśli ci, co piszą, robią to w najlepszej wierze. Jakoś nie tak rzadko mam tej skłonności serdecznie dosyć. Szukam czegoś bezpośredniego, bez komentarza, który chcę napisać sam dla siebie. Lekarstwem jest Instagram.
Aplikacja, od której stroniłem, bo mam wbudowany automatyczny mechanizm stronienia od czegoś, o czym na wstępie dowiaduję się, że jest udziałem milionów ludzi. Taka przypadłość. Dlaczego jednak Instagram mnie przekonał? Ponieważ, oprócz oczywiście wielu profesjonalnych fotografów, oraz tych aspirujących do fotografii, znajduję tam takich ludzi, których nie krępuje ogólnofotograficzna tendencja do tego, by fotografie wyglądały tak, jak wyglądać powinny. Czyli, mówiąc inaczej, by wyglądały jak te, które wygrywają np. w konkursach fotografii prasowej.
Odnajduję ludzi, którzy mają w swoim profilu tysiące zdjęć, wśród których połowa do zdjęcia kotków, tego co jedli na śniadanie oraz gdzie byli rano w południe i wieczorem. Lecz druga połowa, albo nawet jedna trzecia lub jedna czwarta, to osobiste, niepowtarzalne obserwacje świata – tego samego, który znamy wszyscy, a jedna widzianego inaczej.
Moje odkrycie sprzed kilku minut: Eduardo Nas. Chodzi mi o jego zdjęcia uliczne. Nie będę zamieszczał tu żadnej jego fotografii, gdyż trzeba ich zobaczyć dużo, przynajmniej kilkanaście. Pisze o sobie, że jest fotografem, co jednak nie przeszkadza mu zamieszczać zdjęcia, o których specjaliści powiedzieliby że są niedopracowane, zrobione w pośpiechu i byle jak. To oczywiste błędy, jak uczą podręczniki public relations. Lecz taki styl pokazywania swoich zdjęć ma tę zaletę, że pozwala zaglądnąć do duszy. I ostatecznie – to okazuje się najciekawsze.