Znajomy poprosił mnie, abym zrobił montaż pewnego spektaklu. To nic nowego. Ha ha, śmiałem się, bo przez telefon wspomniał, że jest to zadanie właśnie dla mnie. Dlaczego się śmiałem? Nie dlatego, żebym się cieszył. Z moim doświadczeniem wiem, że należy w takich sytuacjach być ostrożnym. Schlebianie w szołbiznesie oznacza nadchodzące kłopoty.
I rzeczywiście. Po oglądnięciu materiału, który został zarejestrowany z trzech kamer okazało się, że… jest źle i nie bardzo jest co montować. Nagrywali ponoć ludzie z jakiejś telewizji, lecz mam wrażenie, że kamery, którymi kręcili, mieli pierwszy raz w ręku (kamery, z których każda była znacząco inna, o innym obrazie). Trudności z trafieniem w aktora, prowadzeniem go podczas ruchu, nauka obsługi dźwigienki zoomu czy szukanie ostrości podczas widowiska (!). Niezliczona ilość drobnych ujęć, nawet takich 2-4 sekundowych; a najbardziej deprymujące jest to, że kiedy wreszcie coś ciekawego zaczynało się dziać w kadrze, to kamerzysta… przerywał ujęcie. Jak to wszystko ustawić w czasie? Jak rozpoznać, w którym momencie jestem, albo porzucić próbę synchronizacji i sklecić montaż zupełnie nie przejmując się tym, jak było naprawdę?
W dodatku całość została nagrana zupełnie monofonicznie – po prostu tylko jeden kanał, podczas gdy drugi jest głuchy.
Oddzwaniam więc i mówię, że połowa ujęć jest z miejsca do wyrzucenia, że montaż tego do dłubanina, z której i tak nic dobrego nie wyjdzie. „Wiem o tym” – słyszę w słuchawce – „ale to nagranie to jedyna moja nadzieja”. No tak, tutaj stary dobry znajomy ma rację, że zadzwonił do mnie.
Doszło do tego, że muzyka z jednej ze scen krąży mi w głowie i nie chce opuścić. Scena jest oparta na starym pomyśle – to taneczna pantomima, w której jedna postać steruje drugą tak, jak animator steruje marionetką. To nic nowego, motyw stary jak świat. Ale nie sam pomysł decyduje o powodzeniu, tylko jego niepowtarzalne, szczere wykonanie. Przez tych, a nie innych aktorów, którzy tak a nie inaczej, z całym zaangażowaniem, uruchamiają swoją wrażliwość.