Rzuciłem wczoraj okiem na telewizyjny program Tomasza Lisa. Politycy dzielą się na dwie grupy – na tych, co już rządzili, na tych, co rządzą i tych, który jeszcze nie rządzili. Ci ostatni wypowiadają się z największą swadą, mają genialne wizje i wszystko wydaje się im jasne. Nic dziwnego. I to właśnie ich wypowiedzi robią największe wrażenie na przeciętnych obywatelach (czyli wyborcach), i to też nic dziwnego. Najmniej wigoru wykazują ci, co właśnie rządzą.
Dziwi mnie coś innego – jak to możliwe, że spora część wyborców za każdym razem wierzy, że gdy przyjdzie kolejna ekipa, sytuacja w kraju wyraźnie się poprawi. Trzeba powiedzieć wprost – nie poprawi się nagle i wyraźnie.
Państwo jest jak rozpędzony pociąg. Można go nieco zwolnić lub przyspieszyć, ale nie można zatrzymać w miejscu i sprawić, by nagle zaczął jechać w przeciwną stronę. Może też wysadzić tory i to się wtedy nazywa zamach stanu. Lecz wtedy naprawa torowiska zajmie dużo czasu, będzie mnóstwo poszkodowanych, a ci najbardziej cwani obłowią się ponad miarę.
Śmiech mnie brał, gdy jeden z polityków (z partii, która jeszcze nie rządziła) miażdżył swoją wizją konkurentów – np. będziemy obniżać podatki, koszty pracy. Trzeba być naiwnym, by mu wierzyć. Nie oskarżam go o kłamstwo, ale o dyletantyzm. On nie był jeszcze w lokomotywie, nie wie, ile tam jest dźwigni i przełączników i że nie da się nacisnąć wszystkich naraz. Mówiąc wprost – nie ma praktycznego pojęcia o czym mówi.
Kolejna zamiana obsady to kolejna strata czasu, bo kolejni kolejarze będą się uczyć obsługi pociągu. Będą eksperymentować ze swoimi pomysłami – na pasażerach. Wyjdzie jak zawsze, czyli średnio; kolejarze stwierdzą, że jest fantastycznie, a pasażerowie wybiorą nową załogę, która obieca rajskie życie.
Dlaczego sytuacja powtarza się co kilka lat? Nie tylko z powodu amnezji wyborców, ale też dlatego, że dorastają młodzi, zyskują prawa wyborcze i uczą się życia społecznego i politycznego od początku. Nie zaczynaliby od zera, gdyby starsi opowiadali im o historii. Ale starsi się kłócą i o historię.
Największą słabością i problemem demokracji są… sami wyborcy, a konkretnie – konieczność schlebiania im przez kandydatów i rządzących. Np. czteroletnia kadencja to drastycznie mało, by przeciętny człowiek (który podobno ma problem ze zrozumieniem tekstu w gazecie) mógł sensownie ocenić kierunek zmian. Z paranoją graniczy przywiązywanie jakiegokolwiek znaczenia sondażom dokonywanym ad hoc, po każdej poważniejszej decyzji (a nawet wypowiedzi) premiera czy innych wysokich osobistości w państwie. Takie sondaże, a następnie wałkowanie ich w mediach, przyczyniają się do wzrostu postaw roszczeniowych (chcemy efektów tu i teraz), a nawet ogólnej histerii. Kierowanie państwem w tym stylu nie może być efektywne. Tracimy mnóstwo czasu, sił, naszego potencjału intelektualnego na jałowe dyskusje, podczas gdy moglibyśmy zrobić o wiele więcej i być już o wiele dalej.
Jedyna droga do lepszej przyszłości, to uświadamianie, czyli edukacja. Czy jednak komuś na niej zależy? Rządzącym wcale nie musi, bo kierowanie ciemnogrodem wydaje się łatwiejsze.