Chodząc ulicami w mieście takim jak Cluj-Napoca nie sposób przewidzieć, co ukaże się za kolejnym skrzyżowaniem, rogiem. Ma się wrażenie, że każdy, kto posiadł władzę na choćby kilku metrach ulicy, chodnika, ogrodzenia, podwórka, skweru, budynku, realizuje na nim własną wizję, która wydaje mu się najbardziej praktyczna, najtańsza, najpotrzebniejsza lub najbardziej prestiżowa, najładniejsza, najnowocześniejsza. Wersja zależy od zasobności portfela, aspiracji oraz osobistego gustu.
Dziś, już po zachodzie słońca, na wznoszącej się ostro w górę ulicy, na przestrzeni nie większej niż siedemdziesiąt metrów napotkałem trzy obiekty, których zestawienie wstrzymało mój oddech. Czegoś podobnego nie widziałem. Najniżej stała niska, parterowa świątynia z wysoką, ostro zakończoną wieżą. Dalej i nad nią wzrastały dwa kominy jakiejś fabryczki, jeden ceglany, idealnie okrągły, drugi składający się z trójkątnej kratownicy i przymocowanych do niej blaszanych rur. Zaś dalej górowała tafla szkła należąca do nowoczesnego, przytłaczającego wszystkie pozostałe budynku, którego bryła nie miała nic wspólnego z dwoma pozostałymi obiektami.
Pomiędzy starymi, niskimi kamieniczkami wznoszone są strzeliste, przeszklone akwaria. Dokładnie wiadomo, dokąd sięga działka właściciela, gdyż budynki te, przeważnie dwu, trzypiętrowe, kończą się nagle, nie przylegając do sąsiadujących, lecz pozostawiając czasem tylko dwa, trzy metry wolnej przestrzeni. Można się zastanawiać po co ta ekstrawagancka architektura, skoro brak przestrzeni, aby ją podziwiać.
Miejska ciasnota nawiązuje do wiejskiej zabudowy. Choć w Rumunii nie brak wielkich przestrzeni, to jadąc przez Transylwanię widać gęste skupienia małych domostw.