Bar nazywał się „Magiel”. Było późne popołudnie, w mieście, w którym byłem może pięć razy w życiu. Szukałem czegoś do zjedzenia, więc wszedłem, wnętrze układało się w literę L, z wąskim przejściem. Zaraz na początku stał wysoki, choć nie zajmujący wiele powierzchni kontuar. Nie było nikogo, przyglądnąłem się więc menu leżącym na najbliższym stoliku. Wszystkie dania w tej samej cenie. Nie ma pizzy.
Za kontuarem ukazała się dziewczyna, blondynka o nieprzeciętnie białej skórze i z włosami spiętymi w kucyk. Posłała mi pytające spojrzenie, a ja odpowiedziałem, że potrzebuję jeszcze trochę czasu. Potem, gdy płaciłem 12,90, dla towarzystwa potargowałem się z nią trochę o to, czy mam jej dać całą dwudziestkę, czy jednak poszukać drobnych. W końcu wyskrobałem z portfela dziesiątkę i resztę z bilonu, mając przed sobą jej przyjemny uśmiech. Odebrałem reklamówkę z pojemnikiem.
– Uwaga, jest gorące od spodu.
Z baru wyszedłem z roladą drobiową nadziewaną serem i pieczarkami, w plastikowym pojemniku zmieściły się jeszcze frytki i surówka. Skręciłem w lewo, a potem, na skrzyżowaniu, w prawo. Gdzieś tam był park, który zapamiętałem, gdy byłem tu rok temu. Wtedy co druga ławka zajęta była przez lokatora, na dłużej niż zwykli to robić spacerowicze, przychodzący dla uspokojenia nerwów albo na przechadzkę z wnusiem. Jednak zanim znalazłem park, na kolejnym, małym i rzadko uczęszczanym skrzyżowaniu zobaczyłem biały stolik, z którego środka wychodził gruby pień drzewa. Wokół drzewa, ponad głową, rozpięta była metalowa konstrukcja pomalowana na biało, z której zwisały linki i zawieszone na nich siedziska, w formie huśtawek z oparciami.
Nie było nikogo. Usiadłem mając skrzyżowanie przed sobą. Otworzyłem opakowanie, odwinąłem serwetkę, w którą dziewczyna włożyła plastikowe sztućce. Wyciągnąłem z plecaka książkę. Danie było standardowe i dobre. Przerzuciłem chyba dwie strony, cofając się często do początków kolejnych akapitów, bo na skrzyżowaniu ulic, nawet tak spokojnych, było jakoś trudno o skupienie. Co minutę, dwie, przechodziły osoby, dwóch facetów, czwórka młodych i ktoś tam jeszcze. Teraz zauważyłem, że po drugiej stronie przejścia, po prawej, siedziało dwóch, może trzech mężczyzn, z gatunku tych, którym nigdy i nigdzie się nie spieszy.
Podniosłem głowę znad książki, wciskając do ust kilka frytek na przemian z buraczkami, kiedy zobaczyłem, że do mnie idzie. Jeden z tych, co siedzieli po drugiej stronie. W długich jasnobrązowych sztruksach i bez koszuli. Z jego chodu odczytałem, że zbliżał się w ten sposób do różnych ludzi już setki razy. Czułem, że on, nadchodząc w ospałym i niby niezobowiązującym tempie, próbował zgadnąć, ilu ludzi wcześniej zbliżało się do mnie właśnie tak, jak on teraz.
– Dzień dobry…
– Dzień dobry.
– Nie będę przeszkadzał…
– Ależ oczywiście.
– Chciałbym tylko zapytać, czy mógłby pan dołożyć złoty osiemdziesiąt, bo mam już… – i tu otworzył dłoń, w której były dwie złotówki. Popatrzyłem, a potem zająłem się moim daniem. Miałem trochę czasu na zastanowienie i myślałem, jak się wykręcić.
– Brakuje mi do zupy, a tu jest bar mleczny i mógłbym sobie kupić – pokazał w nieokreśloną stronę, gdzieś na drugą stronę skrzyżowania.
– Chyba nie mam już drobnych, bo dziewczyna w barze wszystkie mi zabrała.
– Tylko złoty osiemdziesiąt.
– Nie mam… drobnych.
– Nie jadam tak, jak pan, mnie nie stać.
Zapadła cisza. Teraz ruch należał do mnie. Obaj o tym wiedzieliśmy, a to zdanie, to jedno z typowych zagrań w rozmowach takich jak nasza. Należało więc przerwać stereotyp, zresztą nie znoszę stereotypów.
– A nie chciałbym pan zjeść czegoś porządnego? Coś takiego – pokazałem na mój plastikowy pojemnik. Pokręcił niezdecydowanie głową, chyba nie wierzył.
– No może.
– No to niech pan zaczeka, jak zjem, to pójdziemy.
Wrócił do kolegi, na ławkę, a ja do książki. Zwykle jem wolno, a kiedy czytam, jem jeszcze wolniej. Po piętnastu minutach przyszedł znowu, zrezygnować z propozycji. Znowu chciał złoty osiemdziesiąt, a kiedy zapytałem, czy nie lepiej cały obiad, pokazał na bar mleczny i powiedział, że już jest zamknięty.
– A piętnaście minut temu był jeszcze otwarty… – zdziwiłem się. Jednak zaczekał na mnie, aż skończę. Poszliśmy śląską ulicą, wypaloną letnim, popołudniowym słońcem.
– Nawet nie jestem stąd. Ja tu nie mieszkam.
Czuł się zobowiązany zagajać, czy naprawdę chciał coś powiedzieć? Mnie było wszystko jedno.
– Piętnaście lat siedziałem.
– To sporo.
– Ale za kolegów siedziałem.
– To nie za byle co.
– No nie. Spadła głowa.
Kolejne kamienice, ich ciemne i chłodne bramy, rozpalone w słońcu okna mijały nas w rytmie kroków, przeplatały się z cedzonymi wolno zdaniami.
– Dwa lata byłem w Bieszczadach. Dopadli mnie, jak przyjechałem na ślub córki. Spod kościoła mnie wzięli.
Ulica była pusta.
– Nie mam koszuli, zapomniałem. To znaczy zgubiłem. To znaczy kobieta mi wzięła.
„Magiel” ukazał się po lewej stronie kolejnego skrzyżowania.
– To tu – wchodzę. Dziewczyna jest przy stolikach – proszę jeszcze raz to samo.
Ale właśnie dziewczyna sprząta. Posyła mi szybkie spojrzenie, ja spoglądam na zegarek. Za pięć siódma.
– Zamykacie? A może coś by się jeszcze znalazło?
Dziewczyna idzie do kuchni i zaraz wraca z wiadomością, że jest jeszcze schabowy z frytkami. Zamawiamy. Co do picia? Mój gość nie chciał wejść do Magla bez koszuli, ale teraz już stoi przed kontuarem i na twarzy otwiera mu się uśmiech, gdy wskazuje głową na półkę, na której stoją piwa.
– Dzisiaj tego nie będzie – mówię. Bierzemy colę z lodówki, dziewczyna uprzedza, że na butelkę jest kaucja. Zostawiam jej całe dwadzieścia złotych, nie chcę reszty. Siadamy przy stoliku.
– Wiesz, to wszystko jest zupełnie inaczej. Mnie już nie zależy. W ilu ja kryminałach byłem? Wozili mnie po całej Polsce.
– A skąd to się bierze?
– Co?
– To, że się idzie siedzieć.
– Skąd? Z głupoty.
Nie może otworzyć coli, nie ma czym. Rozglądamy się szukając otwieracza.
– A byłem na misjach. W Iraku, Syrii, w 1993, 1997.
– No to nieźle.
– Guzik prawda, że nieźle. Plutonowym byłem. A teraz nie znajdę pracy. Każdy od razu wpisuje nazwisko i sprawdza w komputerku, i jak wpisze, mówi „dziękuję”. O cholera, niedobrze mi. Duszno tu, nie dam rady.
Twarz zrobiła mu się jeszcze bardziej czerwona, niż była. Idzie do wyjścia, ciągnie za sobą zapach alkoholu, choć pije colę. Nie zauważyłem, kiedy i jak otworzył. Stoimy na ulicy, przy stopniu wejściowym. On coś tam mówi, mamrocze, nie mogę zrozumieć, więc pytam.
– Wiesz, ja piję od roku. Od maja zeszłego roku.
– Pijesz? To jak, bez przerwy?
– Bez przerwy. Jak to powiedzieć…
Ręką, w której trzyma butelkę coli, robi gest, jakby chciał mi pokazać cały świat.
– To wszystko nie tak… Chcesz? Pij, ja nie mogę – twarz skręca mu się w grymasie, wyciąga w moją stronę opróżnioną do połowy butelkę. Nie będę pił. A jemu szkoda wylać, dopija z trudnością, ledwo. Butelkę kładzie na popielniczce, stojącej na długiej nóżce, przy drzwiach. Zaczyna wygrzebywać pety z popielniczki.
– Ale tego szkoda – kiwam głową. On nie rozumie. Mówię, że szkoda butelki, bo to są pieniądze. Zrywa się nagle, bierze butelkę i idzie do baru. Dziewczyna daje mu monety, trzydzieści groszy.
W końcu dostajemy plastikową wytłoczkę z jedzeniem, w reklamówce.
– Uwaga, gorące pod spodu – mówi dziewczyna.
On nie poparzy swoich rąk, tych dłoni, grubej, popękanej skóry.
Na najbliższym skrzyżowaniu on pójdzie w prawo, ja w lewo.
– Ja nie jestem stąd, potrzebuję na bilet…
– Jakbyś powiedział wcześniej moglibyśmy kupić zamiast jedzenia.
Nic nie mówi. Podaję mu rękę, rozchodzimy się.
Tekst opublikowany przez wortal ePatmos.pl