Rozległa łąka, uzieleniona, jak to na wiosnę, zielenią nienormalną, półobłąkaną, choć zdającą się tak spokojną. Z przekwitłymi już mleczami… Zdziwił się. Już? Tak szybko…? Dwa niewielkie grzbiety pagórków zaczynają się na płaskowyżu i wznoszą równolegle na szczyt większej góry. Między nimi – cienkie, wysokie łodygi jasnobrązowych, może jasnożółtych, wyblakłych trzcin. Pewnie ziemia jest tam bardziej wilgotna. Na skraju tego chwiejącego się pod wiatrem poletka znalazł białą kartkę.
Upadłam, ległam, może potknęłam się na zielonej łące, uzielenionej zielenią nienormalną, jakby obłąkaną, bo wiosenną, choć przecież spokojną. Mlecze przekwitły, zanim zdążyłam je zauważyć. Tutaj, gdzie nikt mnie nie widzi, w małej dolince między dwoma grzbietami pagórków, patrzę nieruchomym okiem na jasne niebo, poprzez chwiejące się na wietrze wątłe łodyżki wysokich traw. Wreszcie czuję: spływa po policzku łza, potem druga. Nie wiem skąd one, dlaczego, przecież jest tak dobrze i pięknie. A jednak, zanim dopłyną do krańców i opadną na dół, wzbiera we mnie spokój, jakby wraz z dwiema kroplami opuściły mnie wszystkie niecierpliwe gorycze.