Na Instagrama zaglądam dość często, publikuję, przeglądam zdjęcia. Interesuje mnie ściśle fotografia uliczna. Napotykam jednak sporo „modeli”, którzy tak bardzo różnią się ode mnie, że trudno mi się temu nadziwić. Nie interesuje ich rodzaj moich fotografii, przeważnie nie lubią żadnego z moich zdjęć, ale od razu zaczynają mnie obserwować. Jest pewna prawidłowość, gdy przechodzę, by oglądnąć ich profil.
Tacy ludzie:
- mają na swoich profilach zdjęcia prawie wyłącznie siebie
- ich jedynymi zainteresowaniami jest po prostu bycie, w różnych miejscach, które charakteryzuje poziom glamour – luksusowe samochody, jachty, sterylne wnętrza apartamentów
- jeśli patrzeć na ich profile – nie czytają książek, nie oglądają filmów, nie mają dzieci, rodzin
- jeśli fotografują się z kimś lub czymś (tubylec w dalekim kraju, zabytek, pejzaż czy nawet piesek) to jest to tylko dodatek do mojej osoby
- zajmują się zbieraniem publiki – tych, którzy ich obserwują oraz lajków pod ich wizerunkami, stosują do tego metody, które kreuje sam Instagram – zaczynają obserwować innych użytkowników, ale tylko na chwilę, aby sprowokować ich zainteresowanie. Potem wycofują się z obserwowania. Lajkują też przypadkowe zdjęcia innych, wypisują komentarze „wow, super!” mimo, że zdjęcie zupełnie odbiega od ich zainteresowań.
Oto przykład – średnio półtora tysiąca lajków pod zdjęciem, które przedstawia zwykłego faceta we wnętrzu galerii handlowej. Facet przedstawia się jako „graphic designer”, ale na jego profilu nie ma ani jednego jego projektu. Jest tylko on sam, lewy półprofil, prawy półprofil na takim albo innym tle. Zdjęcia przeciętne, nieciekawe, o niczym, jeśli nie liczyć jego nieciekawej również postaci.
Inny przykład – farbowana blondynka z dłuższymi włosami, zgrabna, ale nie tak bardzo. Swoją postać podkreśla nieźle dobranym ubraniem. Na bieżni ciągnie za sznurówki białych sportowych butów, z zegarkiem na ręku i malowanymi na różowo paznokciami, w tle buty, tym razem różowe; na przystani żeglarskiej; przy sklepiku z pamiątkami; oparta o drewniany dom w jakimś skansenie, różowa spódnica rozcięta z przodu, krótka bluzeczka odsłaniająca pępek, czarne okulary i oczywiście uśmiechnięta, szczęśliwa twarz; kosmetyki z napisem Love; z puszką Coca-Coli i różowym smartfonem…
To co się narzuca, to „ja”, wszędzie „ja”. Jakby życie, jego sens, jego radość, zawartość, opierała się wyłącznie na „mnie” – jak wyglądam (że dobrze), jak wypinam pupę do tyłu a piersi do przodu, w co się teraz ubrałam, gdzie teraz jestem, na co teraz patrzę, jaka potrafię być szczęśliwa, jakim samochodem kieruję, co piję. Ta koncentracja na sobie ma w sobie coś przerażającego, oczywiście nie dla niej.
Z drugiej strony skąd się bierze tak duża liczba lajków? To wydaje się ciekawe, bo skoro ktoś prezentuje taką siebie, to ci, którzy lajkują, podpisują się, fascynują tym stylem, kształtem, sensem życia. I tych jest całkiem sporo. Prowadzi to do wniosku, że bardzo wielu ludzi fascynuje się, a może tylko pretenduje, do takiego stylu, w którym centrum istnienia to przede wszystkim „ja”. Nasilenie tego stylu jest tak ogromne, że gdybym miał z kimś takim współpracować, to pozostawałaby chyba tylko ucieczka.