Barthes – Światło obrazu

Nie powinno się pisać o książce, nie przeczytawszy jej do końca. Ale właśnie ta książka skłania mnie do tego; czuję, że nawet usprawiedliwia. „Światło obrazu” to nie cały tytuł, jaki Roland Barthes nadał swej niewielkiej rozprawie, dalej czytam: „Uwagi o fotografii”. Ha, tylko że to nie są uwagi o fotografii w ogóle, ale o fotografii Rolanda Barthes’a. Lecz on nie jest fotografem, on nie robi zdjęć! O czym więc są to uwagi? O tym, jak on widzi zdjęcia. To rozprawa o nim samym, przywoływane przykłady służą tylko prezentacji jego odczuć.

Dochodzę do połowy książki i można powiedzieć, że jestem rozczarowany. No nie, jest jedna, podstawowa i najważniejsza kwestia, jaką wynoszę z tego dzieła, która niezmiernie mnie cieszy – przekonanie o wolności. Wrażenie, jakie odnoszę czytając Barthes’a podsumować można krótko – mam nie tylko przywilej, ale wręcz obowiązek, a nawet nie mam wyjścia – muszę patrzeć na fotografie według własnego widzimisię. To jest mój główny i może jedyny atut, że będę ze sobą szczery, że sięgnę do wnętrza siebie i wyrażę, bez teoretyzowania, odwoływania się do autorytetów, bez analizy fotografii w jakimkolwiek uznawanym, powszechnym stylu. Wyrażę prosto i bez żenady – to zdjęcie mnie nie rusza, a tamto mnie rusza, i nie wiem dlaczego.

Barthes oczywiście uzasadnia swój punkt widzenia, jego erudycja wymaga od nawet średnio obeznanego czytelnika posługiwania się słownikiem, przydaje się też znajomość blisko i dalekowschodnich prądów i pojęć filozoficznych, nie mówiąc oczywiście o rodzimych, francuskich i europejskich w ogóle. Podział warstw-sfer fotografii na Studium i Punctum jest logiczny i daje nadzieję systematyki, konstrukcji przewidywalnej. Barthes  próbuje opisywać, w jaki sposób na niektórych fotografiach znalazło się owo Punctum, co robił, albo czego nie robił  fotograf, albo co powinien zrobić, albo wręcz nie powinien nic robić, bo wszelka intencja Operatora uśmierci wyłaniające się tuż tuż Punctum.

Barthes jest mistrzem w uzasadnianiu tymi samymi, stworzonymi przez siebie pojęciami, swojego niepodlegającego żadnym ograniczeniom subiektywizmu. To jest piękne. Rzeczywiście, każdy może błądzić z przyjemnością po malowniczych bezdrożach swojej duszy, bez wymagania jakiejś zewnętrznej konsekwencji, systematyki. Dlaczego przy jednym zdjęciu czuję ukłucie nadające mu sens, widząc paznokcie z obwódkami, a na innym sensem staje się droga-klepisko pod stopami biednego skrzypka? To pytanie, na które nie trzeba odpowiadać. Fotografia to jedna wielka wyprawa ciągle w nieznane – nieznaną głębię mojej duszy, której nie da się objaśnić.