Przyczynek do dyskusji o podwyższeniu kwot mandatów.
Nie wysokość kary, ale jej nieuchronność, powstrzymuje potencjalnego przestępcę.
Powyższe zdanie, należące do klasyki literatury mówiącej o praworządności, nie wymaga komentarza – o ile rozumiemy jego konsekwencje, jakie powoduje w otaczającej nas rzeczywistości. A rzeczywistość jest taka, że egzekwowanie przepisów ruchu drogowego jest utrudnione – o ile w pobliżu wykroczenia nie znajdzie się policjant, fotoradar czy kamera, kierowca może być pewien, że pozostanie bezkarny. Niewiele się pomylimy stwierdzając, że 99% wykroczeń nie spotyka się z karą, kierowcy są więc prawie pewni, że „ujdzie mi na sucho”. Wynika z tego zatem, że
Nie karanie, lecz podnoszenie umiejętności i kształtowanie świadomości
kierowców może zwiększyć bezpieczeństwo na drodze.
Chyba w żadnej innej dziedzinie życia nie widać tak wyraźnie relacji prawo-człowiek, jak w ruchu drogowym. Ponieważ wszyscy korzystamy z dróg, choćby jako piesi, znaki drogowe są dla wszystkich widoczne, jak również zachowanie się uczestników ruchu, naocznie obserwujemy też wynikające z tego konsekwencje (lub ich brak).
Tymaczasem głupie przepisy, mylne regulacje, niszczą zaufanie do prawa. Jeśli kierowca widzi na szerokiej, dwupasmowej drodze, na której nie ma żadnych utrudnień ani niebezpiecznych miejsc, ograniczenie do 40 km/h, to prędzej czy później, przestanie go przestrzegać. Takich sytuacji jest na polskich drogach mnóstwo.
Załączone zdjęcie to pierwsza lepsza obserwacja z mojego miasteczka. Znaki mówią, że jest zwężenie lewej strony jezdni. Natomiast gołym okiem widać, że zwężenie dotyczy prawej strony jezdni. Ręce opadają? Brwi uniesione ze zdziwienia? Tak, ale tylko za pierwszym, drugim razem. Za trzecim razem podejmuję decyzję – jeżdżę według własnego uznania, bo ktoś, kto stawia znaki… ma to „w głębokim poważaniu”.
Prawo działa w dwie strony. Jeśli traktuje obywatela jako idiotę, to on, prędzej czy później, odpłaca mu się tym samym. I całe szczęście.