Sztuka polega na balansowaniu na cienkiej granicy. Sztuka w ogóle – sztuka w najszerszym znaczeniu tego słowa. Choćby np. sztuka życia.
Kumpel opowiedział mi kiedyś: „podczas negocjacji padło pytanie – ile pan chcę za tę pracę? I jak do tej pory nie zastanawiałem się nad tym poważnie, co było głupotą nie mieć przygotowanej odpowiedzi, to nagle w mojej głowie pojawiła się niespodziewanie, cyfra. Niewiele myśląc – wymieniłem ją. Po miesiącach okazało się, że trafiłem w dziesiątkę”.
Idealna komedia teatralna to balansowanie na cienkiej linie. Kto widział, jak to się odbywa np. w teatrze, może mieć pojęcie, o co chodzi. Tajemnicą komedii jest trafienie w upodobania widza. Z jednej strony – śmieszność, z drugiej – przeintelektualizowanie. Widz bardziej inteligentny śmieje się z zupełnie innych rzeczy niż widz, nazwijmy to, „nieco mniej obeznany”. Dramatyczne sytuacje przeżywają aktorzy, jeśli do tej pory grali dla tych drugich, a nagle trafiają na tych pierwszych.
Sztuka nawiązania dialogu z odbiorcami jest czymś, co ociera się o sfery nadprzyrodzone. Jeśli nie ma jej nauczyciel, nie powinien być nauczycielem. Jeśli ma ją polityk, to może wiele zdziałać, ale może też być zagrożeniem dla społeczeństwa. Niech mi wolno będzie podzielić się wspomnieniem. Wracając kiedyś po pracy do domu, około godziny 22:00, słuchałem radiowych programów wyborczych. Nie muszę wymieniać partii, które startowały w wyborach jakieś pięć lat temu. Jechałem samochodem i słuchałem tego dukania do mikrofonu – dukania z kartki, dukania, które było wyuczone, a siliło się na naturalność. Uświadomiłem sobie to dopiero wtedy, gdy zaczął mówić…. Andrzej Lepper.
Andrzej Lepper, pod względem nawiązywania kontaktu z ludźmi, przewyższał wszystkich polityków, których słuszałem. W tamte trzy minuty niemal przekonał mnie do siebie. Że mu do końca nie uwierzyłem, zawdzięczam to resztce opanowania oraz logiki, która pozostała w mojej świadomości.
Kiedy o tym myślę, to zastanawiakące jest dla mnie, że Zbigniew Ziobro czy Jarosław Kaczyński nigdy nie byli w stanie choćby odrobinę zyskać mojego zaufania. Dlaczego? Rozpatruję to w kategoriach mojego prywatnego, psychologicznego eksperymentu. Może to po prostu różne fale….
Genialne chwile zespolenia twórców z odbiorcami zachodzą podczas koncertów. Muzyka jest pod tym wzgledem nieporównywalna z żadną inną sztuką. Dzieje się „tu i teraz”, wobec odbiorców, którzy właśnie są. W ciszy, ponad dźwiękami, następuję wzajemne dotykanie się, badanie – czy dojdzie do porozumienia? Czasem dochodzi, czasem nie. Pamiętam – po jednym z koncertów Anny Marii Jopek odnalazłem na stronie zespołu notatkę: „zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak kruche jest to, co próbujemy robić”. Tak, to była prawda – na koncercie nie doszło do pełnego kontaktu twórców ze słuchaczami.
Kiedy myślę o całej gamie ludzkiej wrażliwości, która cechuje np. nas, Polaków, to próbuję wysondować jej „średnią”. To tak, jakbym chciał zmaksymalizować sukces np. koncertu muzycznego, spektaklu, wystawy… I pozostaje zawsze pytanie – czy mierzyć właśnie w „średnicę”, na tyle, na ile uda się ją określić, czy pozostać zupełnie niezależnym i wolnym, nie licząc zupełnie na nic.
W mojej pamięci pozostały przedstawienia teatralne, które widziałem z bliska, a które zostały „odsądzone od czci i wiary” przez krytyków i przez publiczność też. Czy to oznacza, że były niewiele warte? A kto jest w stanie to ocenić – jednoznacznie i bez wątliwości…?
Stanisław Lem napisał opowiadanie, w którym poszukiwacze mieli wyruszyć w świat, by odnaleźć geniuszy największych, którzy przewyższali wszytko, co cywilizacja i społeczeństwo było w stanie zrozumieć. Mieli szukać na odludziu, wśród bezdomnych, w dołach kloacznych itd. U Lema powtarzał się ten motyw – sytuacja doprowadzona do absurdu, a jednocześnie dająca wyraz pewnej prawdzie, którą ciągle trudno uchwycić w praktyce.
Piszę o tym, bo czasem mam wrażenie, że współczesny świat, oparty na statystyce i efektywności, nie może pozwolić sobie na rozrzutność. Najważniejszy jest mierzalny efekt właśnie teraz. Efekt mierzony już dziś statystykami strony www, dostępnymi na bierząco, opartymi na liczbie kliknięć internautów.
Zastanawiam się, co pozostanie z naszej epoki? Jan Sebastian Bach, tuż po swojej śmierci, został szybko zapomniany, a jego dzieła uważano za mało wartościowe. Anegdota mówi, że Mendelssohn, jakieś osiemdziesiąti lat po śmierci Bacha, kupił rybę, która była zawinięta w papier nutowy. Zaintrygowany rozwinął papier, zaczął grać nuty i zorientował sie, że to wspaniała muzyka. Czy taka historia może się jeszcze powtórzyć?