Wieczór. Noc. Światła za oknem, nie takie bliskie, bo za ogrodem. Kiedy się zalistni, nie będzie ich widać.
Wszystko, co przepuszcza się przez maszynkę do codzienności… wszystko to zostało gdzieś na drodze, przed przedostatnim zakrętem, tam, skąd jeszcze nie widać osiedla. Potem pięćdziesiąt metrów od przystanku – tylko spokój. Chodnikiem, po kruszących się płytach nieco zarośniętych starą trawą. Ostatnie kroki do furtki, spokój. I już naprawdę ostatnie, na ganek, do drzwi wejściowych. Niewzruszony spokój.
To nawet niezły pomysł, żeby w autobusie zapalał się napis „uwaga, przedostatni zakręt”, tuż przed końcowym przystankiem. A wtedy pasażerowie, zdyscyplinowani i spokojni, pozostawialiby za sobą myśl o tym, co wrzucili do maszynki do codzienności i co z niej wyszło, na ile zmielone. Jak kręcili korbką, żeby szybko mielić, bo mimo powszechnej automatyzacji nie udało się jeszcze skonstruować maszynki, która by sama mieliła codzienność. Albo już ktoś taką wymyślił, ale szybko opatentował, a patent schował do szuflady, by czerpać zyski z oferowania maszynek na korbkę. Bo kręcenie ogłupia, a głupolom łatwiej wcisnąć kolejne akcesoria do ręcznych maszynek. A to podkładki ułatwiające (akurat!) przykręcenie ich do stołu, a to rękawice chroniące ponoć od odcisków (ale to bzdura), a to popychacz, by nie pokaleczyć palców (i tak są pokaleczone), albo wyprofilowane naczynie na zmieloną powszedniość, które nigdy się nie przepełnia.
Na ostatnim przystanku kierowca otwiera boczny bagażnik, w którym piętrzą się porzucone byle jak maszynki, i czeka. Ale wysiadający z autobusu nie kwapią się do zabierania żeliwnego żelastwa. Raz się zdarzyło, że chudy, wysoki chłopak z długimi włosami sięgnął po jedną, lecz potem znaleziono ją w rowie, w połowie jego drogi do domu.