Kanapka

Kanapka w fotografii to złożenie dwóch albo więcej negatywów ze sobą, włożenie ich razem do powiększalnika i naświetlenie takiego układu na papierze. Dwa różne obrazy, z dwóch różnych miejsc (albo i więcej) i różnych czasów zaczynają się przenikać. Tworzą nowy obraz, połączenie, konglomerat tak, że trudno rozwikłać, co należy do pierwszego obrazu a co do następnych, co było wcześniej, co później.

Wieczorem drobna dłoń mojej dziewczyny mięknie w mych dłoniach. W ciszy ledwo słyszę westchnienie, gdy docieram do linii Marsa, obok kciuka. Zamykam oczy i z pamięci wyłania się obraz rozgrzanego gorącym, letnim słońcem podwórka. Wzniecałem kurz, jeżdżąc na składaku-rowerze, pod pochyloną, dużą jabłonią. Powietrze stoi w bezruchu, listki malin prężą się w bezruchu, przeplatają z drucianą siatką od strony sąsiada.

Nagle pojawia się mój brat, mały, siedmioletni, w okularkach. Gra na automacie, stojącym przy recepcji. Jesteśmy na kempingu nad morzem. Mój brat gra dobrze, ale automat nie pozwala wygrywać. Nudzimy się, wróciliśmy już z plaży, rodzice gotują obiad w namiocie, słońce schodzi powoli za drzewami. Czuję zapach, który zawsze czułem latem na Pomorzu, gdziekolwiek byliśmy, w Kołobrzegu, na piaskowni w Pękaninie czy wśród traw na Moczyłkach. Zapach wakacji, wolności od szkoły, marzeń o przyszłości i o kobiecie.

Kobieta. Właśnie usypia przy moim ramieniu. Posuwam się w stronę pierścienia rodzinnego, tam zaczyna się kciuk. Znów słyszę westchnienie, które miesza się ze zgrzytem dobiegającym zza okna.

Auta poznawaliśmy po dźwięku. Nie było ich znów tak wiele. Nim pojawiły się maluchy pamiętam warszawy, zastawy, duże fiaty, skody z silnikami z tyłu i jeszcze zaporożce. Czasem syreny. Trabanty, wartburgi! Zimą, wyglądając przez okno, latem – siedząc na ławce przy bramie, nasłuchiwaliśmy, Krzysiek kuzyn i ja. Narastało buczenie a my typowaliśmy, co jedzie. Ciężarówki to jelcze, stary. Kiedy pojawiły się kamazy, je też poznawaliśmy. Ziły sapały jak skonfudowane, jakby jazda była ich ostatnim zajęciem do zaakceptowania.

Na kancie dłoni leży łuk intuicji, naciągnięcie go wywołuje serię westchnień, a oczy dziewczyny zamknięte.

Mrużyłem oczy od słońca; latawiec, przywieziony przez wujka z Francji, ojciec złożył i poszliśmy puszczać. Nie miałem pojęcia, że sznurek może być tak długi, a po kilku metrach ginął z oczu, gdy patrzyłem za nim w niebo. Palce zaciskałem na żółtej rączce z której odwinęliśmy sznurek, tata ostrzegał: nie wypuść końcówki. Puszczać latawca udało się tylko raz, na polach za ogrodem, potem ojciec zrobił z niego stracha na wrony, powiesił na starej, wysokiej czereśni, najwyżej jak mógł. Wisiał tam, aż liście opadły i spadł śnieg. Do wiosny i lata następnego roku pozostały z niego marne pasemka.

Zbliżam się do linii losu. Było to zimą, pamiętam gorące kaloryfery, żeliwne. Przyniosłem mamie miśka, do pierwszego pokoju, pod okno, chyba podlewała kwiaty. To był niedźwiadek, pomarańczowy, z jaśniejszym, żółtym czy białym pyszczkiem. Gdy przewracałem go na grzbiet wydawał żałosny jęk, z brzuszka, w którym ukryty był mechanizm. Miałem łzy w oczach. Mama zobaczyła mnie i w jedną chwili jej spięta twarz wykrzyczała: „wyrzucę go w te pędy”. Na co ja: „nie oddam”. Zostałem z pluszakiem w ramionach, żałośnie bęczącym, bo coś kazało mi uporczywie stawiać go i przechylać w dół grzbietem, w kółko…

Usypiam, końcami palców dotykam małej dłoni, jak dziewczęcej, choć już kobiecej…

 

Rankiem kuchnia rozświetlona energooszczędną żarówką. Rodzina się krząta, zaraz wyjście do szkoły. Między chlebakiem a czajnikiem dotykam jej dłoni i mruczę kilka słów o linii losu, linii Marsa, łuku intuicji (gdzieś tam mieści się również mons veneris). Słyszę jej głos: „pisałeś na blogu o masowaniu mi dłoni? Nie masz już co robić…?” Lecz drobne błyski w oczach przeczą, przeczą… Przeczą ostatniemu zdaniu.